niedziela, 30 września 2012

Kacpi z wizytą

Przełom czerwca i lipca. Jeden z niewielu suchych i prawdziwie upalnych tygodni tego lata. Z wizytą przyjechała Maminka i Chrześniak. Pierwszego dnia po przyjeździe, Chrześniak i ja wybraliśmy się do biblioteki.
- Ciocia a tam dużo jest książek dla dzieci?
- Dość dużo, choć to raczej mała biblioteka
- to ja sobie dużo wypożyczę, całe mnóstwo wezmę
- Weźmiemy ile tylko chcesz.
Trzeba nadmienić, ze Chrześniak jest wielkim fanem i znawcą dinozaurów i historii starożytnej jako takiej. Ma niecałe 5 lat, ale świetnie sobie radzi, wie naprawdę dużo.
Weszliśmy do biblioteki, przywitaliśmy Miłą Panią Bibliotekarkę. Chrześniak się przedstawił i na pytanie jakich książek szuka, odpowiedział
- Ja to bym o dinozaurach chciał.
Pani Bibliotekarka z bardzo miłym uśmiechem, zaprowadziła nas miedzy półki, podpytując chrześniaka o zainteresowania, wybrała dla niego kilka książek. Bardzo miło im się gawędziło, Chrześniak się nawet ośmielił i opowiadał o przedszkolu.
Ja stałam się Ciotką Bardzo Dumną, po kilku minutach stwierdziłam, ze mamy dość książek i możemy iść. I tutaj Pani Bibliotekarka postanowiła zadać ostatnie pytanie.
- Aż tak lubisz dinozaury?
- nooo to moje ulubione są. Mam nawet film o dinozaurach ale taki dla dorosłych, tata mi kupił.
( tu szybko wytłumaczę, że o dokument NG chodzi,)
- No proszę. Czy to znaczy, że będziesz archeologiem?
No i klops. Z twarzy Chrześniaka całkiem zniknął szeroki uśmiech, w niebieskich oczach pojawił się dystans, a z małych ust wydobyło się lodowate:
- Nie. Ja będę PALEONTOLOGIEM.


Cóż. Jak widać nie należy zakładać, ze jak ktoś ma 5 lat to nie wie o czym mówi ;)


Z biblioteki wyszliśmy bardzo szybko, musiałam tłumaczyć, że Pani Bibliotekarka wie co i jak, tylko jej się pomyliło. Po czym Chrześniak, na sam koniec zabił mnie stwierdzeniem:
- Ciocia ja będę paleontologiem, ale jak mi się nie uda to mechanikiem zostanę. Mechanik to tez ciekawy zawód, prawda?


Prawda.

środa, 26 września 2012

„Przyjdzie”


Zdjęłam z półki książkę, zamknęłam oczy i wylosowałam słowo. „Przyjdzie” mi się trafiło. Ciekawy zbieg okoliczności, jako ze książka, z której przyszło mi losować to „Ominąć święta” Johna Grishama, której akcja toczy się w Bożonarodzeniowym czasie. A jak widać mamy za oknem jesień, połowa września za nami, Boże Narodzenie zdecydowanie dopiero nadchodzi. Zresztą, pomimo tego, że mi słowo „przyjdzie” kojarzy się na wiele sposobów, to te świąteczne wyraźnie wybijają się na pierwszy plan. Przyjdą święta, przyjdą goście. Boże Narodzenie, w skojarzeniu, jak ta lala, prawda? O a teraz „przyjdzie kryska na Matyska” mi się przypomniało. Popularne dość powiedzenie, przynajmniej za czasów mojej młodości (czyli nie tak całkiem dawno temu ;) ) Ciekawe, swoją drogą, czy kiedykolwiek na kogokolwiek ta cała kryska przyszła. Kiedy byłam mała, zawsze wydawało mi się, że „kryska” to jest na pewno coś okropnego. Coś tak strasznego,  że musiano to pseudonimem nazwać, żeby dokładnie tych straszności nie opisywać. Dorośli, zawsze kiedy to mówili, mieli bardzo srogie miny, kiwali dziecku palcem przed nosem i grobowym tonem, wyrokowali: „ojjj bo przyjdzie kryska na Matyska”
Dziecko słuchało z szeroko otwartymi oczami, a bujna wyobraźnia podsuwała obrazy srogiej kary, tak srogiej, że aż trudnej do wyobrażenia. Na szczęście Dziecko owo dorosło i z perspektywy lat, może śmiało stwierdzić, że „kryska” jednak nie przyszła. Przynajmniej na razie, bo kto wie, czy nie czai się jakaś okropna gdzieś tam za rogiem.
Ale wracając do grudniowych skojarzeń, wiadomo, ze w grudniu zawsze pojawia się jeden taki Święty. Mikołaj znaczy się. Kto nie słyszał każdej jesieni, od swojej mamy: „bądź grzeczna bo Św. Mikołaj do ciebie nie przyjdzie”. Nie wiem jak na inne dzieci, na mnie zawsze działało. Jak to miałby do mnie nie przyjść? Do wszystkich przyjdzie, tylko do mnie nie? Starało się wiec Dziecko jak mogło najlepiej, grzeczne było, Mamusi pomagało,
z bratem tłukło się znacznie rzadziej niż o innej porze roku. No i Mikołaj przychodził.
A potem Dzieciątko. I Zajączek na Wielkanoc. Tak, dorośli wielu mają w roku pomocników. Zawsze znajdzie się ktoś bardzo przez Dziecko wyczekiwany, kogo pojawieniem się (bądź też nie pojawieniem się), można Małego Rozrabiakę szantażować ;)
U osób dorosłych natomiast, słowo „przyjdzie” chyba powoli znika ze słownika. Teraz częściej mówimy, że ktoś „przyjedzie”. Mało kto obecnie wybiera się z wizytą i idzie spacerkiem. Raczej jeździ się samochodem, taksówką, autobusem, no w każdym razie rzadko się „idzie”. Szkoda czy nie? Zwykła kolej rzeczy i postępu, zmian i nowoczesności, czy może utrata czegoś szczególnego? Pewnie ile osób tyle opinii, choć najczęściej słyszę, że świat się teraz spieszy, to częściej jeździ niż chodzi. Warto pewnie na chwile zwolnić, pytanie tylko czy każdy może sobie na to pozwolić. Ja niestety nie bardzo mogę, żałuję, bo marzy mi się życie powolutku, ale do tego sporo mi jeszcze brakuje. Wiem, może „przyjdzie” do mnie fart i wygram w Lotto, wtedy zwolnię i do mojego słownika, słowo „przyjdę” powróci na stałe.

piątek, 21 września 2012

Co się może zepsuć


Otóż popsuć może się wszystko. Absolutnie wszystko i nawet nie trzeba się jakoś szczególnie wysilać by się popsuło. A już u mnie mam wrażenie, większość rzeczy psuje się sama i to na zapas, jakby chciały mi pokazać, że wolą się zepsuć od razu, niż pozwolić mi przy sobie majstrować.
Mam na przykład wyjątkowy wpływ na sprzęt elektroniczny. Taki dajmy na to GPS – uruchomiony przez męza działa pięknie, nie zacina się i nie myli, ale niech no tylko ja go wezmę w swoje ręce. W tym samym momencie w samochodzie rozlega się „połączenie z GPS zostało utracone” i tak długo, jak długo trzymam go w rękach, połączenie nie zostaje odzyskane. Wystarczy jednak, ze na chwilę urządzenie odłożę lub oddam do ręki mężowi – wszystko się naprawia i nawigacja znowu działa sprawnie. Gdyby się to zdarzyło raz, no ewentualnie dwa razy, można by uważać to za czysty przypadek, niestety ta sytuacja powtarza się notorycznie i zawsze, w związku z czym GPSa ja raczej w samochodzie nie uruchamiam.
Inny przykład – telefon. Mam od dłuższego czasu „Smartfona”. Jednego z tych popularniejszych. Większość z moich znajomych ma, no więc ja też. Wszyscy inni sa ze swoich zadowoleni, wszystko pięknie im działa, nic się nie psuje, wgrywają sobie nowe funkcje, nowe aplikacje, korzystając na codziennie z możliwości jakie dają te nowoczesne telefony. Wszyscy tylko nie ja. Mój telefon notorycznie się zawiesza. Nad każdą czynnością rozmyśla długie minuty, czy to chodzi o wysłanie prostego smsa czy też korzystanie z aparatu fotograficznego lub kamery. Autokorekta, której nie umiem i w sumie nie chcę wyłączyć, psoci nagminnie, zmieniając treść niemal każdej wysyłanej przeze mnie wiadomości. Trochę w tym mojej winy, przyznaję, smsy wysyłam zwykle w pośpiechu i rzadko sprawdzam 2 razy, co też udało mi się zatwierdzić, nie zmienia to jednak faktu, że czasem nawet jeśli sprawdzę, wysyłam w świat informacje nie mające większego sensu. Albo takie, które sprawiają, ze znajomi do mnie oddzwaniają, roześmiani po same uszy, mówiąc że uwielbiają mój telefon. Przykłady z życia? Ależ proszę bardzo. 2 lata temu pracowałam „w poprzedniej firmie”. Prawie każdego dnia, któraś z koleżanek z biura szła do pobliskiego sklepu po coś na śniadanie, lub po coś słodkiego, zwykle zbierając zamówienia od reszty dziewczyn. Czasem po drodze do biura, na przykład wracając ze spotkania dzwoniłyśmy do siebie z pytaniem czy nie „zahaczyć” o sklep i czegoś nie kupić. I tak któregoś dnia, koleżanka przysłała mi smsa: „jestem w sklepie spytaj dziewczyn czy czegoś nie potrzebują”. Spytałam i odpisałam. Wiadomość miała brzmieć: „Hania prosi o 3 parówki i 2 kajzerki” a co poszło? „Bania prosi o 3 parówki i 2 kasjerki”… w odpowiedzi dostałam pytanie jak te kasjerki dostarczyć.
Innym razem wracając ze szpitala chciałam odpisać koleżance ze co i jak i zamiast rzetelnej informacji poszło do niej: „ten tego jest okropny, bruku ją ją”…
Odpowiedź brzmiała: „nie wiem o co chodzi z brukiem, odczytywanie twoich smsów to czysta gimnastyka dla szarych komórek”, k woli wyjaśnienia okropny miał być telefon, o co chodziło z brukiem już niestety nie pamiętam ;)
W moich rękach psuje się wszystko, od telefonu, przez piekarnik, żelazko i komputer. Odporny na tę moją właściwość, jest jedynie aparat fotograficzny, co nie ukrywam niezmiernie mnie cieszy. Chociaż czasem kiedy zgrywam zdjęcia i odkrywam na ekranie komputera takie, które nie zawsze wyglądają tak, jak chciałam, to zastanawiam się, czy aby i mój aparat nie ulega. Ale o tym cicho sza, bo jeszcze usłyszy i się postanowi zepsuć.

A takie tam ;)


Moje natchnienie gdzieś się schowało. Jakiś czas temu już, a że schowało się bardzo skutecznie, w żaden sposób nie mogę go odnaleźć. Nie mogę też powiedzieć, bym go szukała jakoś szczególnie zawzięcie, jednak jego całkowity brak mimo wszystko mi doskwiera. A to dlatego, że schowało się CAŁE moje natchnienie. I to do pisania i to do gotowania, robienia zdjęć, sprzątania, spacerowania, ćwiczeń, czytania, itd. Długo by wymieniać. Oczywiście, kiedyś dawno, dawno temu, mój Dziadek powiedziałby po prostu, że mam lenia za skórą, a nie jakieś wydumane braki w natchnieniu, ale Dziadek Bolek lubił rzeczy nazywać po imieniu. Ja tam czasem wolę użyć bardziej dyplomatyczno poetyckiej formy, w związku z czym oświadczam wszem i wobec, ze zgubiłam swoje natchnienie.
Za to odnalazłam wielkiego lenia. I nudę, chyba nawet jeszcze większą. Od tego lenia.
A w ukryciu, razem z natchnieniem, siedzi znaczna część mojej radości życia. Razem
z nudą i leniem na wierzch wylazło zniechęcenie, melancholia i poczucie beznadziejności. Nie wybiorę się na wycieczkę – bo po co? Nie przeczytam fajnej książki – bo po co?
Nie umówię się z koleżankami na kawę – bo po co? Wszystko przecież i tak jest do niczego i nic dobrego mnie już nie spotka. Czy jest na świecie osoba, która nigdy w całym swoim życiu się tak nie czuła? Jeśli taka gdzieś istnieje, to ja jej naprawdę szczerze zazdroszczę. I pewnie na zazdroszczeniu się skończy, bo siedzący mi na ramieniu leń, nie pozwala mi zawalczyć i pobyć się tego uczucia. No wyrywa Drań tę małą bitwę i obawiam się, że jak tak dalej pójdzie, to wygra i wojnę. I już cały czas będę każdy dzień zaczynać od marudzenia w łazience do lustra: „ ooooo jak mi się nie chce. Ooooo jak mi się strasznie nie chce. …” Albo powtarzane do znajomych „żeby mi się tak chciało jak mi się nie chce…” Znałam kiedyś kogoś, kto był rewelacyjnym remedium na taki stan. Taki Marudzący Delikwent, za każdym razem mógł liczyć na motywującego kopa w zadek
i usłyszeć „o matko ale smęcisz, weź szanowną w troki i zrób z tym coś” Co więcej to nigdy nie było zwykłe zruganie i nic poza tym. Potem zawsze następowało kilka dni pilnowania i wiercenie dziury w brzuchu. „No i? wymyśliłaś coś?” Dla samego świętego spokoju, człowiek wymyślał to COŚ, byle się od tego pytania uwolnić.    Niestety od wielu lat już nie mam z tą osobą kontaktu, czego zresztą szczerze żałuję.
O mam pomysł. A gdyby tak wyobrazić sobie, ze właśnie obok mnie siedzi K. popija sobie kawę i ruga: „rany ale marudzisz. Smęcisz i zgrzytasz zamiast coś zmienić. Mówię Ci coś z tym zrób!”
Hmmm ok. tylko co? Od czego zacząć? Może od pisania? Dobra ale o czym?
O czym by tu… Nie mogę przecież codziennie (no dobra, bądźmy realistami, co najmniej raz na tydzień) pisać o niczym. Czasem pewnie coś się wydarzy, kilka zdań da się
o czymś skreślić, ale tak systematycznie? Eeeeee… nie da się. (i tu znowu czas na K.)

„rany znowu wymówek szukasz? Rusz się mówię Ci, nie gnuśniej bo zgłupiejesz do reszty”
„ dobra, myślę, myślę, myślę…..”
„O! mam!” za każdym razem jak nie będę wiedziała o czym napisać, otworzę książkę, słownik lub gazetę i na „chybił – trafił” słówko jakieś wylosuję. I to będzie temat – punkt wyjścia. Może trochę umysł pogimnastykuję. A co. Czasem może pozwolę komuś takie słówko wymyślić. Podpowiedzieć. Ale tylko czasem, bo już słyszę te pomysły: „słówko na dziś – antropomorfizm” I inne równie łatwe w interpretacji sugestie.
Z powyższego zaś wynika, że słówkiem na dziś zdecydowanie było „byle co” ;)